Siedziałam na zielonej trawie, w blasku słońca, przy lekkim wiosennym wiaterku, który rozwiewał moje rozpuszczone włosy na wszystkie strony. Łabędzie pływające po Wiśle wyglądały tak uroczo jak tańczące baletnice. Popijając mój ulubiony sok bananowy, delektowałam się chwilą błogiego popołudnia. Jak super, że tu jestem - pomyślałam, z daleka dostrzegając moje koleżanki - słoiki. - Co Ty gadasz w ogóle? Jakie słoiki? – Karol spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Nigdy nie słyszałeś takiego określenia? Tak się mówi na osoby, które przyjeżdżają z małego miasta szukać „szczęścia” w metropoliach. I zawsze wtedy przywożą ze sobą słoiki z jedzeniem, przygotowanym przez mamy czy babcie. A zresztą Ty też jesteś słoikiem. - Ale ja nie przywożę jedzenia w słoikach, może czasem zdarzy się jakieś plastikowe opakowanie. - Co nie zmienia faktu, że przywozisz i nie jesteś z Krakowa! – odparłam, ostro upierając się przy swoim.